Jeszcze nie tak dawno wołomińska Stolarka należała do największych i najlepiej prosperujących zakładów produkcyjnych na terenie powiatu wołomińskiego. Od kilku lat, mimo wielu prób poprawy kondycji finansowej fabryki, dało się zauważyć postępującą zapaść. W ostatnich tygodniach owa zapaść stała się faktem.
Stała się tragedia i to dotycząca zwolnionych ostatnio ponad 50 osób, którzy od kilku miesięcy nie otrzymują pensji. Są właścicielami 6 proc. akcji i na dziś nie mogą nawet liczyć na najmniejsze zwroty. Dramat dotknął setek osób, członków rodzin zwolnionych pracowników, którzy już niedługo nie będą mieli co włożyć do garnka.
W piątkowe przedpołudnie przed biurem „Stolarki” Wołomin, zgromadziło się około 70 osób, chcących zamanifestować swoją dezaprobatę dla poczynań właściciela firmy, który od jakiegoś czasu jest dla nich nieuchwytny. Według załogi, Prezes Jarosław Mikos sprzedał zakład, wcześniej wyprowadzając z fabryki do Lęborka drogie maszyny. Stopniowo pozbywa się załogi, likwidując kolejne działy. Najpierw stanęły okna, od czerwca drzwi, zaś od minionego piątku produkcja podłóg. W Stolarce pozostała nieliczna grupa pracowników magazynu, którzy w niedługim czasie i tak dostaną wypowiedzenia. – Dla wielu z nas Stolarka była zakładem rodzinnym, wielopokoleniowym. Znaczna część załogi przepracowała w fabryce wiele lat. Teraz okazuje się, że nie jesteśmy nikomu potrzebni. Ot tak „murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść”. Gdzie mnie przyjmą, skoro do emerytury brakuje mi zaledwie kilkanaście miesięcy? – pyta płacząc zdenerwowana kobieta. – Jest mi ciężko, sama wychowuję dwoje dzieci, nie wiem, co teraz będzie, straciłam jedyne źródło utrzymania – dodaje, ocierając łzy.
Fakty i mity
Od 1 czerwca kolejna duża grupa (blisko 50 osób) pracujących „na drzwiach” straciła pracę. Wcześniej kazano im zarejestrować się w Powiatowym Urzędzie Pracy. Ponoć „kadrowa” wręczała wymówienia, nie bacząc na fakt, że wielu zwalnianym zabrakło kilka miesięcy do emerytury. – Od pewnego czasu były problemy z wypłatą. Co miesiąc prosiłam o jakiekolwiek grosze, dostawałam jedynie marne zaliczki. Nikt nie brał pod uwagę, że ludzie nie mają za co żyć, muszą spłacać kredyty, opłacać czynsze i raty. W moim przypadku utrata pracy stała się rodzinną tragedią. Przestałam spłacać zaciągnięte kredyty, naliczają mi odsetki, bo nikogo nie interesuje, czy mam pieniądze czy nie. Po 32 latach potraktowano mnie jak śmiecia – opowiada Wanda, która nijak nie może pogodzić się z faktem, że z dnia na dzień została bez środków do życia. Przysłuchujący się naszej rozmowie Robert szybko „dorzuca” kilka kolejnych faktów. – Po 11 latach pracy (z dniem 31 maja) zgodnie z wypowiedzeniem, zakończyłem pracę w zakładzie. Od tego czasu nie dostałem wypłaty za przepracowane miesiące, nie otrzymałem odprawy, w sumie około 10 tys. zł. Takich jak ja, jest wielu. Nikt z nami nie rozmawiał, nikt nie mówił, że są wielkie kłopoty. Teraz okazuje się, że fabryki po prostu nie ma, zostały gołe ściany hali produkcyjnej. Ja sobie poradzę, młody jestem, ale dla innych to dramat. Z dnia na dzień zostali dziadami – mówi nie kryjąc złości.
– Robiłem tu 25 lat. Od dwóch miesięcy już nie pracuję. Firma wisi mi znaczną kasę. Nie błagałem jak inni o forsę, bo wiem, że ona mi się należy. Skończyły się rodzinne marzenia i plany, zaczęły kłopoty – wykrzykuje Waldek z działu produkcji drzwi.
Inny rozmówca kierując się w stronę zgromadzonego w biurze tłumu kolegów nie kryje nerwów. Rozpychając się na wąskim korytarzu staje przed nami, pyta skąd jesteśmy. Po chwili zastanowienia zaczyna swój wywód. – Panie, co tu się dzieje, to się w głowie nie mieści. Robią, co chcą. Nikt nie traktuje załogi, jako partnera. Nic się nam nie mówi, właściciel się gdzieś ukrywa, a zarządzająca w jego imieniu dyrektor nie „ogarnia tematu”. Trudno powiedzieć, czy odzyskam swoje pieniądze, ale nie odpuszczę. W razie czego zabiorę Mercedesa właściciela. Te 12 tys. zł, które mi jest winien szybko odzyskam. Jeszcze kilka dni temu proszono nas, byśmy nie brali urlopów, bo jest dużo roboty, a załogi mało. Przygotowywaliśmy wysyłki do Lęborka. Każda wolną chwilę siedzieliśmy w fabryce. Mamiono nas informacjami, że kondycja Stolarki jest dobra i idzie ku lepszemu. Dziś okazuje się, że nasza praca poszła na marne. Prezes gdzieś wyjechał, nie odbiera telefonów, nikt nic nie wie – mówi Grzesiek. – Ja go znajdę, niech pan to napisze. Obiecuje, znajdę – powtarza zaciskając pięści.
Bezradni akcjonariusze
– W latach 80-tych, w trakcie prywatyzacji Stolarki, w ręce załogi trafiły akcje. Ludzie kupowali je za ciężkie pieniądze. Ja też wzięłam, zaciągając bankowy kredyt. Dziś okazuje się, że mam je stracić, nie mogę odebrać udziałów. Obiecano nam, że wejdziemy na giełdę, będą zyski. I co? Zamiast nich są straty, tylko dyrekcja nie straciła. W marcu tego roku zebrało się nas kilkanaście osób, poszliśmy na rozmowę z prezesem. W jej trakcie obiecał nam, byśmy zrobili listę akcjonariuszy, złożyli ją w biurze, a on za jakiś czas się z nami rozliczy, stopniowo wykupi. W połowie maja dowiedziałam się, że zakład został sprzedany, prezes nie zamierza nam za nic zapłacić. On ma 94 proc., my pozostałą część. To są grube pieniądze, z których nikt nie zrezygnuje – opowiada była pracowniczka Stolarki. Wezwana do największej sali biura dyrektor, nie bardzo wiedziała, co ma robić. Próba uspokojenia ponad 70 osób szybko legła w gruzach. Pani nieudolnie usprawiedliwiała nieobecność prezesa, stwierdziwszy na koniec, że pieniędzy, póki co, nie ma. – Istnieje plan ich pozyskania, ale trzeba czasu – mówiła. Ta wypowiedź spotkała się z dezaprobatą załogi. Domagano się spotkania z dyrekcją, wyznaczając konkretną datę. Po kilkunastu minutach przerwy zorganizowanej na prośbę dyrektor, okazało się, że może wypłacić zaliczkę w kwocie 700 zł dla każdego. Z takiego gestu jednak nie chciano skorzystać. Zdenerwowani do granic byli pracownicy, prześcigali się w propozycjach „załatwienia sprawy”. Postanowili walczyć o każdy grosz, jaki się im należy. Domagali się ustalenia daty spotkania z prezesem.
W międzyczasie „bardziej zorganizowana” grupka pracownicza, tworzyła pismo do Prokuratury, twierdząc, że jest to zawiadomienie o domniemanym przestępstwie.
Marek Chrzanowski
Wieści Podwarszawskie 20 czerwca 2010 nr 24 (995)