Tutaj jest wyjątkowo cicho. Po jazgocie w halach poprzednich, gdzie szalały wiertarki, strugarki, piły,szlifierki i sztance, w tej hali jest dostojnie i ludzi w niej prawie nie ma, i tylko nieprzerwanie jak paciorki różańca w rękach zakonnicy płyną w górze na linie podwieszone pionowo drewniane listwy z których powstaną ramy okien.
Wychodzi ten rząd posłusznych słupków z jakiejś kąpieli, która ma stworzyć na powierzchni drzewa powłokę o właściwym ładunku elektrycznym i sunie do oszklonej kabiny Przywieram nosem do szyby i widzę tylko, że te posuwające się słupki z każdym centymetrem swojej wędrówki stają się coraz bielsze, by wyjść z tego zaczarowanego oddechu farb w jednolitej warstwie białej emalii. Nazywa się to „linia malowania elektrostatycznego”. Nie widać nawet oparu tej farby. Wszystkie rozpylone drobiny posłuszne zasadzie przyciągania ładunków elektrycznych ujemnych i dodatnich osiadają skwapliwie na drzewie. Nie marnuje się ani pyłek.
— To bardzo ważne — mówi mój towarzysz — bo dawniej, przy innych metodach malowania, ta farba spływała, układała się nierówno, marnowała się…
„Pomysł racjonalizatorski. Autorzy W. Kosmala i dziewięciu współtwórców Efekty 6 mln 500 tysięcy zł., wdrożony w II półroczu 1978 r. — Podaje w zwięzłym artykule pod tytułem Sukces ,,Stolbudu” najświeższy dwutygodnik techniczno-ekonomiczny. Ktoś mi go wcisnął do rąk. Bo ludzie są dumni z sukcesów, wymieniono tu więcej, a wszystkie są widomymi oznakami postępu.
Kazimierz Rozbicki, który przybył tu po wojsku przed 27 laty, w momencie powstawania zakładu pamięta, że kit się tu do szyb szpachelką ręcznie kładło. Dziś, energiczny, szczupły pan o młodzieńczych ruchach, bujną, siwą czupryną— główny mechanik
wydziału remontowego prowadzi mnie do innej hali, gdzie suną na taśmie inne ramy, gdzie błyskawicznie z siłą sześciu atmosfer wstrzykuje się masę plastyczną, przytrzymującą szybę.
— Zmieniono technologię, która pozwalała na szybszą produkcję, ale nie było urządzeń. Myślano, że ludzie ręcznie pompkami będą tę masę wyciskać. Okazało się to niemożliwe. W półtora miesiąca wykonaliśmy z kolegą Łokietkiem jeden, a potem kilka takich „pistoletów” w naszych warsztatach remontowych…
Kazimierz Rozbicki ma już na swoim koncie 31 wniosków racjonalizatorskich. Mijamy potężne strugarki. Czeskie.
— Przy remontach doszliśmy do wniosku, że należy inaczej umieścić silniki — wyprowadziliśmy na boki. A pani widzi tę najnowszą czeską maszynę? Przyszła teraz. Czesi w dwa lata po nas też doszli do takiego wniosku…
Widome drogi postępu. Mechanizacja, nowe technologie, zmiana form pracy. Widoczny wzrost produkcji i jakości wyrobów. Najróżniejsze typy drzwi i okien. Czeka na nie budownictwo, czekają fabryki domów. Wieloletni dyrektor zakładów i jednocześnie poseł na Sejm — magister Bronisław Jurkiewicz mógł w swoim przemówieniu przed rokiem, z satysfakcją sumować osiągnięcia, wymieniać tych, którzy związali się z zakładami na całe życie, tych, którzy wnoszą do wspólnego dorobku zgranego kolektywu pracowników tysiące usprawnień, racjonalizacji, wynalazków, dziesiątki liczących się patentów. Tych najbardziej oddanych i niezawodnych. Mógł również kreślić pełen inwencji i rozmachu program na przyszłość. To było jubileuszowe przemówienie przed rokiem na 25-lecie zakładu. Ale kiedy przyjeżdżam teraz w zwykły dzień rozpytuję ludzi co tu mają nowego, pokazują mi między innymi, również i taką maszynę zbudowaną metodą chałupniczą, systemem gospodarczym, maszynę spawaną, ciężką, do walcowania gumy. Będą dostawali półfabrykaty, ta maszyna pozwoli im wyrabiać uszczelki do innych maszyn.
— To był najpoważniejszy problem! Uszczelek ciągle brakowało!
— Kto wam je dostarcza? Ktoś przecież je dotąd produkował i przecież nie metodami rzemieślniczymi?
— Pani redaktor chyba zna nasze trudności gospodarcze…
— Teraz będziemy uniezależnieni… Zrobimy sami w odpowiednim terminie i w odpowiedniej jakości!
— Przestaniemy się szarpać!
Cieszą się z tej maszyny. W tym co mówią jest satysfakcja działaczy, którzy dobrze przysłużyli się swojemu zakładowi, którzy rozwiązali jeden z jego najdokuczliwszych bolączek. Bo są to ludzie, którzy na problem braku niemożności zawsze odpowiadali pracą, inwencją zawodową, wzmożoną aktywnością, poszukiwaniem dróg wyjścia z impasu. I tylko ja mam podczas tej rozmowy wątpliwości czy jest to droga postępu.
Chmielewski, mieszkaniec Wołomina. pracujący w ..Stolbudzie” od 17 lat. — Strach było wieczorem chodzić. Żyletką po oczach można było dostać…
A jednak i Wacław Chmielewski, i Kazimierz Rozbicki, gdy zaczęli pracować w zakładach, wybrali miejsce na swoje życie, właśnie tutaj. Mieli w sobie pasję społecznikowską i wiarę w przyszłość. Kazimierz Rozbicki zakładał pierwszą spółdzielnię mieszkaniową, Wacław Chmielewski aktywnie w niej działał.
— Pod koniec lat pięćdziesiątych była tu z mieszkaniami zupełna klęska — mówi Kazimierz Rozbicki.
— Założyliśmy w Wołominie społeczny komitet budowy szkoły. Myślałem, że będą się w niej uczyły moje dzieci. Dziś syn już studiuje, a szkoły jeszcze nie ma. Myślę jednak, że dla wnuków się wybuduje — opowiada Wacław Chmielewski — bo nagle ruszyło! Może to ten ogólny impet w budownictwie, może to rozkręciła się fabryka domów w Legionowie, może to dlatego, że przyszedł do nas nowy sekretarz miasta i gminy, człowiek z biglem i otwartą głową? Przecież teraz widzę. że ciężarówki z elementami bez przerwy już ruchem wahadłowym jeżdżą… Pani widziała ile zupełnie nowych bloków stoi?
Pracownicy zakładów chcą jednak, wśród tych coraz ładniejszych bloków, stawianych przez legionowską fabrykę, pokazać mi przede wszystkim te bloki ,,własne”. Bo cóż w tak trudnej sytuacji, zastoju w budownictwie wołomińskim mógł zrobić zakładowy kolektyw? — Stawiać dla ludzi, własnym sumptem ,,systemem gospodarczym” zakładowe mieszkania. Powstała skromnie nazwana „ekipa remontowo-budowlana”. Patrząc jak ta ekipa buduje i ile, można by ją nazwać małym przedsiębiorstwem budowlanym. Przy ulicy Słonecznej, obok zakładów, mieszka już 25 procent załogi. Stworzono spółdzielnię mieszkaniową, w której każdy kandydat poza wkładem pieniężnym daje wkład pracy Musi przepracować określoną ilość godzin. Pracują chętnie. Widzą efekty.
Oto wybudowano już cztery czteropiętrowe tradycyjnie murowane bloki, jasne mieszkania z balkonami. Właśnie teraz trwa wyposażanie mieszkań bloku piątego. W pokojach położono już ładną, drobną klepkę. Niedługo nowe rodziny otrzymają klucze.
— Chcielibyśmy do 1982 roku zaspokoić wszystkie potrzeby mieszkaniowe naszych pracowników — mówi dyrektor Bronisław Jurkiewicz — Ale zaczęły się poważne trudności kadrowe. Ekipie remontowo-budowlanej brakuje kilkudziesięciu ludzi. W zakładzie brak jest około dwustu.
Załoga liczy sobie 2 000 pracowników i wiele wysiłku wkłada się w organizację pracy i właściwe oprzyrządowanie, aby mechanizacja zastąpiła tych brakujących pracowników. Zakładowi racjonalizatorzy mają pełne ręce roboty. Składają projekty usprawnień robotnicy i inżynierowie. Wacław Chmielewski energiczny, z rozmachem, pewny siebie, z poczuciem życiowego sukcesu, prowadzi mnie przez halę, ciągle wskazując linie produkcyjne, wózki, transport wewnętrzny na rolkach, nowe maszyny i tylko mówi — to zrobiliśmy… tamto zaprojektowaliśmy.
Pięćdziesiąt cztery projekty opracowane przez niego indywidualnie lub w zespole, znalazło zastosowanie w produkcji. Jest mechanikiem, kierownikiem wydziału produkcji mechanicznej,
studiuje zaocznie technologię drewna, jest na II roku. Syn zaczął studia również w Akademii Rolniczej w tym samym kierunku. Przychodzi do zakładu ojca i „uczy się drewna”. Właśnie gdzieś w przejściu mijamy smukłego chłopaka z kawałkiem deski i chwytam szelmowskie mrugnięcie okiem.
— To właśnie syn — mruczy zadowolony ojciec, w przeglądzie swoich realizacji natknąwszy się tak nieoczekiwanie na niego. Czyżby więc już w stosunkowo młodym, powstałym przed 26 laty zakładzie zaczęły się tworzyć tradycje pracy z pokolenia na pokolenie? Stabilizacja załogi — fenomen w budownictwie — jest wyjątkowo duża.
W jubileuszowym przemówieniu dyrektora ciągnie się długa lista nazwisk tych, co przepracowali 25 lat w zakładzie, tych co związali się z nim od lat dwudziestu. Ponieważ jednych jest stu a drugich sześciuset, dyrektor wymienia tylko najbardziej ofiarnych, wyróżniających się we współzawodnictwie, racjonalizacji, dobrej robocie.
— Niech pani wybierze na chybił trafił jakieś nazwiska i zobaczymy jak ci ludzie pracują — proponuje pochylając się nad maszynopisem. Wybrałam dwóch — W. Chmielewski i K. Rozbicki. — Okazali się ludźmi, którzy mieszkając i pracując w Wołominie, tworzą wraz z innymi załogami powstałego tutaj nowego przemysłu zupełnie inną społeczność niż tamta, przestępcza, zapamiętana jesienną nocą, wyłuskiwana przez milicyjną akcję, robiąca złą wołomińską legendę przed kilkunastu laty.
Jeszcze dużo jest tej pracy ręcznej w „Stolbudzie” Przy maszynach wieloczynnościowych wysoko obrotowych — końcówką jest jakże często człowiek. Jeden podaje drewno, drugi je odbiera. Przy tych maszynach hałas przekracza dopuszczalne normy. Jedni mają zabezpieczone uszy — inni nie. Podchodzę do starszego robotnika i krzyczę mu do tego bezbronnego ucha. — Dlaczego pan nie zabezpiecza słuchu? A on prostuje się i odpowiada z godnością dobrego gospodarza, wprost do ucha mojego — ja muszę maszynę słyszeć!
— On ma trochę racji — mówi szef wydziału remontowego. — Każdemu robotnikowi praca silników, ten hałas i rytm wiele mówią. Gdy coś się psuje i to się
słyszy, można zatrzymać. Widzi pani rzędy tych płyt zawieszonych w górze. Próbujemy na różne sposoby wyciszać…
Nie jest to sposób radykalny. Marzy mi sie coś innego — przeźroczysta, ze szkła lub plastyku, obudowa takiej maszyny, do której nie człowiek lecz transporter podaje oraz odbiera drewno i przed kilkoma takimi kabinami tylko pulpit sterowniczy i przy nim robotnik obserwujący prace, wsłuchujący się w jej rytm. Jest to na pewno realne i na pewno osiągalne w przyszłości. Już tam zakładowi wynalazcy, którzy przysporzyli wołomińskim Zakładom Stolarki Budowlanej tyle pierwszych miejsc we współzawodnictwie racjonalizatorów, w konkursach dobrej roboty, tyle dyplomów, podziękowań, sztandarów przechodnich łamią sobie nad tym głowę. I najbardziej ich męczy tych dwóch zziajanych przy stole montażowym w koszulkach gimnastycznych, zlanych potem, w tej dość chłodnej hali, którzy w zawrotnym tempie kładą przed sobą listwy podłużne,
poprzeczne, posmarowane klejem, wciskają je w przygotowane nacięcia i gotową ramę okienną oddają człowiekowi, który odkłada rzecz na stosik. I tak osiem godzin pracują te trójki — dwoje pomocników i tamten środkowy, ludzki automat z napiętymi muskułami, pracujący na akord.
— Tak, tak — mówi Chmielewski — głowimy się nad tym, jak to zautomatyzować, bo tak różne mamy typy okien, tak różne wymiary… I dużo jest jeszcze u nas tych ludzi, którzy tylko coś podnoszą, podają dalej — czynność, którą by mógł przejąć transporter, gdyby w tych starych halach było nań miejsce… Bo kupujemy jakąś maszynę za dewizy, ale już
narzędzi do niej nie będziemy kupować, bo ceny są zawrotne, a my to potrafimy tak samo, przy znacznie zmniejszonych kosztach wykonać, jak wykonaliśmy teraz skręcarkę do wierteł albo w nieskończoność, na wydziale remontowym przedłużamy życie starym maszynom.
— Rzecz w tym, że do naszych zakładów nie mamy producenta maszyn, nie mamy tradycji wielkoprzemysłowej produkcji stolarskiej. Dawniej jeden stolarz na okolice wystarczał… — mówi dyrektor Jurkiewicz.
Wizyta, gość uprzejmie oprowadzany po co mu za wiele mówić o domowych kłopotach… Nie dostrzeże wszystkiego. Wpraszam się na naradę KSR i ktoś mówi na boku, że chyba się zgodzą na moją obecność, bo ludzie na tyle roztropni i wyrobieni, że wiedzą co można przy gościu powiedzieć. Podskórne dramaty zakładu odsłaniają mi się przypadkowo, jak błysk samochodowych reflektorów na zakręcie drogi. Oto znika dyrektor, który miał
mówić, że musiał służbowo natychmiast wyjechać do Warszawy. Potem ktoś robi bezradny gest, gdy pytam czy nie za mało tej tarcicy w magazynach, gdy znam już produkcję dzienną, i kiedy przyjdzie następny transport drewna. I potem ten okrzyk w czyjejś ściszonej rozmowie „na boku” — Przecież pracujemy już na styk. I domyślam się,że dyrektor pojechał interweniować, bo zakład nie ma tarcicy i nie ma z czego ciągnąć tej wyśrubowanej produkcji. I domyślam się ,,że ci dzielni ludzie wybudowaliby własną linię kolejową i własny tartak, tak, jak budują własne bloki, by „systemem gospodarczym” załatwić coś, co centralnie nie gra. A to już wiem, że nie jest drogą postępu, lecz gospodarczej samowystarczalności, bardziej czasochłonnej i pracochłonnej, w nowoczesności oznaczającej krok do tyłu, samowystarczalność ludzi, którzy przestają ufać partnerom. A potem zauważam, że powinni jeszcze wybudować maszynę do mieszania farb, żeby było ich pod dostatkiem i żeby zawierała ten trudno dostępny składnik, który zapewnia dobrą jakość lakierowanej powierzchni. I rozumiem dlacze to było tak dla nich, ważne, by nie marnowała się ani kropla tej emalii. A może powinni mieć również własny klej? I wiem, że w takich zabiegach zgubiłoby się perspektywę tych dalszych inwestycji, na przykład wytwórni płyt z cennych odpadów wiórowych, które to nie powinny się marnować. A potem biegnie człowiek zdyszany, wzburzony i do szefa od remontów — Kazimierza Rozbickiego — woła, że się nie zgodzili… i odciąga go na bok mówiąc, że zakład jak zapałka. A Rozbicki, który powiedział przed chwilą, że od początku aż do emerytury tu pozostanie, mówi coś cicho i wychwytuję zdania „przecież dlatego zamówiłem wóz straży pożarnej”. ..Przecież wszystko dookoła zlejemy pianą, a spawać trzeba!” I już wiem, że to się mówi o tym potężnym starym elektrofiltrze, który się zepsuł. I jest tu coś z ducha walki i produkcji za wszelką cenę, która towarzyszyła ongiś ludziom odbudowującym z gruzów kraj. Teraz towarzyszy tym, którzy bezpośrednio budują drugą Polskę” w warunkach innych lecz równie nieraz trudnych, wymagających śmiałych decyzji i ofiarności, wymagających posunięć zastępczych, wydatkowania energii i inwencji na sprawy uboczne, gdy w tym napiętym procesie powszechnego budowania jakieś ogniwa nie wytrzymują obciążenia.
A może miał rację ten stary robotnik, który powiedział z godnością dobrego gospodarza „ja muszę słyszeć jak maszyna pracuje”, — gdy maszyna pracowała mu na najwyższych obrotach?
A gość, podczas reporterskiej wizyty, ile w imię prawdy ma obowiązek usłyszeć?
BARWY nr11 1979